Prace Pienińskie nr 9 – 1997 r.

Dawno, dawno temu, w czasach, których najstarsi ludzie nie pamiętają, żył sobie Pan Wiatrów, Facimiech. Zwano go tak, bo dech miał potężny i tchnieniem swym chmury przeganiał. Zły to był czarownik, lubił bawić się z ludźmi, a to zsyłając ciężkie, gradowe chmury, niszczące zbiory i osiedla, a to znów rozganiał obłoki, by deszczu nie było i by słońce palącymi promieniami wysuszało ziemię na kamień. Sam też nie znosił wody, wilgoci i dbał starannnie, by w jego okolicy kropla deszczu nie spadła. A mieszkał w górach, ktore z tego powodu były suche jak pieprz, niegościnne, pozbawione najmniejszej roślinki. Sterczały tu tylko ostre skały, wiatr niósł tumany pyłu, a na szczyty zapuszczały się jeno najodważniejsze ptaki, a i one nie lubiły tej okolicy. Nazywano to miejsce Gołą Górą, albo Holicą.

Facimiech wybudował wśród skał potężny zamek, dumnie stojący nad przepaściami. Żaden śmiałek nie mógłby go zdobyć, nikt też nawet czynić tego nie próbował.

Razu pewnego Facimiech dowiedział się o pięknej księżniczce Sosence, którą władca południowego kraju zamierzał wydać za najwspanialszego królewicza jaki tylko pojawi się na wielkim balu, specjalnie na tę okazję zorganizowanym. I zjechali się młodzieńcy możnych rodów, jeden mężniejszy od drugiego. Książę dumny był jak paw ze swojej córki, bo wszyscy patrzyli tylko na nią. A piękna była jak marzenie. Długie, złociste włosy spływały na jej delikatne ramiona, a oczy jasne były jak wiosenne niebo. Daleko też by szukać dziewczęcia, które mogłoby się mierzyć z jej urodą. Księżniczka śmiała się do wszystkich i tańczyła z wieloma konkurentami. Każdy z nich zabiegał o jej względy, bo któż nie chciałby mieć takiej żony. Nagle z trzaskiem rozwarły się drzwi sali balowej i przeciąg straszny zmroził wszystkich w jednej chwili. Zobaczyli dumnego Facimiecha, który wkroczył, tupiąc głośno czarnymi butami po posadzce. Cały był w czerni, z ramion spływał mu długi, lśniący płaszcz, w prawej dłoni dzierżył wielki kostur, którym po trzykroć uderzył w ziemię.
– Jam jest Facimiech z Gołej Góry, najwspanialszy z władców. Mnie się należy księżniczka!
Księżniczka Sosenka zadrżała i zbladła, przesuwając się za swego ojca. Ten wystąpił naprzód i gniewnym głosem krzyknął w stronę intruza:
– Jak śmiałeś wtargnąć do pałacu mego nieproszony? Rozkazuję ci opuścić go jak najszybciej!
Facimiech zaśmiał się tylko przeraźliwie i nabrawszy powietrza w płuca dmuchnął potężnie w jego stronę. Książę legł jak długi. Poderwali się co bliżej stojący, by ukarać czarnego zuchwalca, ale on położył ich następnym podmuchem. Podszedł do osłupiałej księżniczki i chwyciwszy za rękę pociągnął za sobą, znikając w mroku. Tak dokonało się uprowadzenie pięknej Sosenki.

Facimiech próbował nakłonić ją, by została jego żoną, ale Sosenka uparcie odmawiała mu swej ręki. Płakała tylko, a łzy jej raniły Władcę Wiatrów jak każda odrobina wilgoci, więc zamknął ją w wieży, stojącej na szczycie wysokiej turni naprzeciw zamku. Nazywano ją Sokolicą, bo tylko sokoły były w stanie tam dotrzeć.

Wieść o porwaniu księżniczki rozeszła się po całym świecie. Pojawili się królewicze, którzy chcieli ją wydostać z łap Facimiecha, ale na próżno. Strome skały uniemożliwiały dostęp do wieży, a nie było innego sposobu, by się do niej dostać. Pierwszy śmiałek, Majerz z Modrzewiowych Lasów, spadł z połowy wysokości, łamiąc sobie kark. Facimiech zatknął jego koronę na najwyższym szczycie, by inni z dala mogli zobaczyć, co czeka następnych. Drugi, Macelak z Południa, królewicz o bystrym wzroku, którego kusza nigdy nie chybiała, wystrzelił bełt z długim sznurem, który wbił się u podnóża wieży. Już wspinał się do księżniczki, gdy Facimiech dmuchnął wiatrem ostrym jak brzytwa i przeciął sznur w jednym mgnieniu. Macelak roztrzaskał się u podnóża Sokolicy. Trzeci, Rabsztyn z zamku na Skale Niewolników, znał strome ścieżki jak nikt inny. I jego strącił swym dechem Władca Wiatrów. Na najwyższej skale błyszczały już trzy korony, ostrzegając dalszych śmiałków.

Żaden z królewiczów już nie próbował porwać się na skały Holicy. Płacz księżniczki niósł się z wiatrem pośród gołych szczytów. Facimiech zaciął się w swej złości, powtarzając, że skoro Sosenka go nie chce, to innemu jej nie odda.
– Zgnijesz w tej wieży! – krzyczał z zamku w jej stronę. Odpowiadał mu tylko silniejszy szloch.

Wieść o nieszczęsnej księżniczce dotarła aż do gór wysokich, gdzie niepodzielnie królował harnaś Dunajec. Miał on kompanię dziarską, samych twardych górali, ale nikt nie był tak twardy jak on sam. Swą ciupagą miotał w poprzek głębokich dolin, biegał po skalnych perciach jak wiatr. Znajdował drogę tam, gdzie tylko kozy górskie potrafiłyby oprzeć swe racice. Dunajec wybrał się do Gołej Góry, niepomny losu swych poprzedników. Na płaskim szczycie Holicy rozpędził się mocno i skoczył ponad przepaścią w stronę wieży. Już miał opaść u jej ścian, gdy Facimiech, ujrzawszy, co się dzieje, smagnął go dechem jak batem, przerywając w połowie zbójnicki skok. Dunajec, zatrzymany w powietrzu, runął w dół, nie mogąc znaleźć oparcia. I wtedy księżniczka Sosenka, wychyliwszy się z wieży rzuciła mu błękitną wstążkę, którą zwykle związywała swoje włosy. Ta rozwinęła się w jej dłoni i poleciała w stronę Dunajca. Chwycił ją ostatnim wyciągnięciem ręki i zawisł na niej jak na linie. Zadrżał z gniewu Facimiech i wzniecił taki wiatr, jakiego dawno już nie było na Holicy. Wstążka nie wytrzymała i pękła wpół. Już tylko rozpaczliwe spojrzenia łączyły księżniczkę z Dunajcem. Sosenka zamknęła oczy w momencie, gdy miał roztrzaskać się o dno wąwozu. I wtedy stał się cud. Błękitna wstążka zamieniła się w wodę, która wzbierała rwącym potokiem, strumieniem, wreszcie rzeką. W jednej chwili spieniła się tak wysoko, że zatopiła w sobie najwyższe nawet skały. Dał się słyszeć wrzask ogromny, to Facimiech ginął, otoczony zewsząd przez nienawistną mu wodę. Po jakimś czasie spienione odmęty opadły.

Nie było już złego Władcy Wiatrów – Facimiecha. Woda zamieniła go w skałę. Z jego zamku zostały tylko ruiny, a po wieży na Sokolicy nie było nawet śladu. Za to na jej szczycie pojawiła się mała sosna, pochylona nad przepaścią, jakby patrząca w dół i wyciągająca swe konary w kierunku bystrej rzeki, omywającej podnóże skał. I tylko na najwyższej z nich świeciły złotem w zachodzącym słońcu trzy korony.
Wkrótce niegościnną dotychczas okolicę porosły gęste lasy, pełne ptaków i zwierząt, a ludzie zaczęli to miejsce nazywać Pieninami, na pamiątkę spienionej wody, która uwolniła ich od złych kaprysów Facimiecha.
Rzekę nazwano imieniem dzielnego harnasia – Dunajec, zatrzymano też w pamięci imiona pozostałych śmiałków. A na szczycie Sokolicy od dawien dawna rośnie wciąż taka sama Sosenka – piękna i samotna, po deszczu okrywająca się jak łzami tysiącem drobniutkich kropelek. W każdej z nich odbija się mały, zaczarowany świat Pienin.