"Harnaś"

Moje przygody jaskiniowe – Mylna

Harnaś 17 – 2005 r.

Po pierwszym roku studiów człowiek czuje się potężny, zwłaszcza, gdy sesja do przodu i przed sobą trzy miesiące wakacji. Bazując na starych, licealnych znajomościach, wybrałem się z Peciakiem w Tatry. Pierwsza podróż w najwyższe góry Polski. Nie – oczywiście zaliczyłem już szkolne wycieczki do Moka i Krupówki i Gubałówkę – nie chodziłem jednak po Tatrach jak prawdziwy turysta.

Bazę mieliśmy w Kościelisku w jednym z pensjonatów, wynajmujących pokoje biuru ojca Peciaka. Nigdy nie zapomnę wschodu słońca, gdy idąc asfaltową szosą podziwialiśmy rodzącą się czerwień brzasku, gdzieś nad Tatrami Bielskimi, w zachwycie, aż po pierwszy promień słońca nad turniami.

Na pierwszy ogień poszła Chochołowska z Grzesiem i Wołowcem. Następnego dnia powędrowaliśmy do sąsiedniej Kościeliskiej. Tu po raz pierwszy zetknęliśmy się z jaskiniami tatrzańskimi, może niezbyt ambitnie, bo zaliczając Mroźną jako kolejne elementy jakiejś wycieczki. Pomimo wszystko na pewno zrobiło to na nas wrażenie. Wcześniej niespecjalnie łaziłem po jaskiniach, chyba tylko „Raj” pod Kielcami – nawet tak samo z Peciakiem, tyle, że podczas rowerowej eskapady.

Odwiedziliśmy też Smoczą Jamę, ten krótki tunelik przypisany nazwą do pobliskiego wąwozu „Kraków”. Ta z kolei nie popisała się dostojeństwem i poczuliśmy się nawet nieco zawiedzeni. Zaglądnęliśmy pod skałę Pisaną, gdzie według przewodnika powinna być wodna jaskinia, ale oczywiście poza potokiem niewiele było widać. Kontynuując naszą jaskiniową wędrówkę ruszyliśmy w górę Raptawickiej Turni, by po męczącym podejściu stanąć u stóp skałki, za którą powinna znajdować się Jaskinia Raptawicka. Wspięliśmy się na nią, posiłkując się łańcuchami, bo ekspozycja dla nas była całkiem niemała i przed nami ukazała się czeluść, zasłana różnej wielkości głazami.

Zwiedziliśmy prawie każdy jej kąt, korzystając z okazji, że nikt nas nie popędza, że tędy też można przejść pomiędzy kamolami, że tam jest jeszcze jeden korytarzyk. Było inaczej niż w znajomych mi jaskiniach turystycznych – więcej śmieci, zapaszek kloaczny no i brak wytycznych, czyli pełna wolność.

Nasyceni Raptawicką podreptaliśmy do Obłazkowej Jamy. Tu dwie pierwsze komory  nie powaliły nas na kolana, dopiero długi, wąski korytarzyk, doprowadził nas do komnaty z licznymi kolumnami. Kolejny, odmienny obraz speleologiczny. Myszkowałem po zakamarkach, gdy poderwał mnie okrzyk Peciaka:

– Jest dalszy korytarz!

Popędziłem w stronę, z której dobiegł. Zobaczyłem tylko tył Peciaka, schylonego w przedziwnej pozycji pod ścianką.

– Wąski. Ja tam nie wchodzę! – w głosie Peciaka zadźwięczała obawa przed zaklinowaniem.

Trzeba wiedzieć, że Peć był rozmiarów jak najbardziej słusznych, można by o nim powiedzieć, że był na najlepszej drodze do idealnego kształtu… kuli. Te cechy nie najlepiej pozwalały na eksplorację jaskiń. Groty udostępnione do zwiedzania z przewodnikiem oczywiście nie stawiały oporu, ale węższe otwory… hmmm… sprawiały zagrożenie przekształcenia Peciaka w obleczony ludzką skórą korek, który mimo zwilżenia potem ze strachu nie zawsze musiał się dać odkorkować. O tym zapewnie myślał mój towarzysz, wycofując się spiesznie sprzed przełazu.

Był to niewielki syfonik, to znaczy wygięty ku dołowi korytarzyk, bez wody rzecz jasna, o niezbyt dużej średnicy, ale jak dla mnie w sam raz. Położyłem się na ziemi i wczołgałem do środka. Po chwili latarka zaczęła wyłuskiwać z ciemności kolorowe nacieki, draperie czekoladowe, czerwonawe buły i czarniawe wtręty. Głośno dawałem zachwyt tym widokom, do czasu aż zagłuszyło mnie sapanie Peciaka, wyciskającego się z syfonu. Z zaczerwienionej twarzy wykrzywionej wysiłkiem z domieszką strachu wypłynęło:

– Ale ja wracam pierwszy! Nie chcę tu sam zostać!

No tak – pomyślałem – jak utknie w otworze, to może tak długo siedzieć, będą go karmić, a ja?!! Cóż mnie pozostanie?!!

Na szczęście ponure wizje pozostały tylko czarnym humorem. Wyszliśmy z Jamy, przeciągając się w słońcu naprzeciw stromych szczytów Czerwonych Wierchów i łykając z radością rześkie tatrzańskie powietrze. Przed nami Mylna, największa z turystycznych jaskiń Tatr. Przeczytaliśmy w przewodniku o jej korytarzach i o szkieletach zbłąkanych śmiałków i zaaferowanie nasze sięgało wysokością co najmniej Pysznej, która właśnie wypełniała sobą widok na południe. Słońce ramowało brzegi wapiennych skał i dawało ten lekki obłoczek tajemnicy, nie pozwalając dostrzec szczegółów w dalszych planach. Ciepły wiatr czochrał włosy traw poniżej, z dołu dobiegał szum potoku.

Cofnęliśmy się w kierunku czarnego prześwitu, spod którego wysypywały się kanciaste kamienie, znaczone błotem setek butów. Ciągnął od niego chłód jak ze studni, o lekko mdławym wapiennym posmaku. Od strony ścieżki załomotały kroki – dwie dziewczyny i chłopak, lekko zdyszani podejściem, ciekawie rozglądali się po otoczeniu. Kończyliśmy poprawiać ubrania, gdy zagadnęli, czy mogą iść z nami, bo nie mają latarki.

– Mamy tylko jedną, ale jak chcecie, to idźcie za nami – odpowiedziałem.

Ruszyliśmy więc w piątkę – najpierw Peciak, któremu świeciłem zza pleców, odwracając się co chwila, by rozjaśnić mrok pozostałym. Nie był to szybki marsz, ale nawet dość skuteczny. Po przejściu pierwszego ciasnego miejsca można było stanąć. Jaskinia rozszerzała się i dalsze zwiedzanie nie sprawiało trudności. Wyszukiwaliśmy czerwone znaki szlaku i szliśmy za nimi, nie zbaczając w otwierające się po obu stronach korytarze i korytarzyki.

Oczy przyzwyczajone do skąpego oświetlenia nie od razu zauważyły, że latarka zaczęła słabnąć. Z każdą chwilą ciemności gęstniały, aż wreszcie Peciak stwierdził, że nie widzi, gdzie ma stanąć. Akurat znaleźliśmy się na pochylonej półeczce, tuż nad trzymetrową, jak opisano w przewodniku, szczeliną. Wpatrzony ze złością w lekko tylko rozżarzoną spiralkę żaróweczki, przeklinałem naszą głupotę. Przecież nawet dureń był w stanie przewidzieć, że ruski akumulatorowy „fonarik” musi w końcu się wyczerpać. A my wcale go nie oszczędzaliśmy w poprzednich jaskiniach! No i co teraz? Zwiedziliśmy dokładnie tamte mniej ciekawe jamy, a na Mylną nie starczyło nam światła! Zdumiewające, że to była pierwsza moja myśl, a nie pytanie, co robić w takiej sytuacji.

Dreszcz, który przeleciał mi po plecach, nie oszczędził chyba i reszty kompanii. Nikt głośno nie rozpaczał, ale wszyscy mieliśmy świadomość, że nie jest różowo. Było prawie czarno. Wyłączywszy na chwilę latarkę, uzyskałem krótkie przypływy mocy dogorywającego akumulatorka, co pozwoliło nam wydostać się znad szczeliny w bezpieczne miejsce. Niestety to było wszystko, na co stać było ruski sprzęt. Przypomniałem sobie, że widziałem kiedyś straszną machinę (zresztą też sowieckiej produkcji), która ściskana dłonią, warkocząc głośno, dawała całkiem przyzwoite światło i co najważniejsze zawsze była zdatna do użytku. Wtedy śmialiśmy się z gościa, który się z nią męczył, ale teraz byłaby dla nas wybawieniem.

Stojąc w ciemności wsłuchiwaliśmy się w korytarz za nami. Może akurat ktoś idzie? Przecież są wakacje, pełno ludzi, na pewno nas ktoś znajdzie. Nie było jeszcze tak późno, byśmy dali się ponieść strachowi, że będziemy tu czekać do następnego dnia. Peciak spróbował iść po ciemku, z dłonią na ściamie, ale szybko zrezygnował, potknąwszy się i zaznawszy bliższego kontaktu swej łepetyny ze skałą.

Stalibyśmy tak pewnie jeszcze jakiś czas, gdyby towarzysz dziewczyn nie przypomniał sobie, że przecież ma w kieszeni zapałki. Sekundę później pojawił się znajomy grzechot drewienek, szmer wysuwanej szufladki i trzask pocieranej główki o draskę. Buchnął płomień, rażąc nas w oczy i drażniąc lekko siarkowym zapachem nasze nosy. Zrobiło się jasno i przytulnie. Chłopak uniósł rękę i oświetlił korytarz. Peciak zrobił ledwie jeden krok, gdy zapałka zgasła wraz z sykiem przypieczonego właściciela. Na szczęście nie była ostatnią. Pudełko przejął prowadzący i tak dotarliśmy do miejsca, gdzie zrobiło się szaro.

– Wyjście! – zakrzyknął Peciak i zabrzmiało to jak „Ziemia!” z bocianiego gniazda żaglowca po półrocznej tułaczce.

Z każdym krokiem było jaśniej i cieplej. Na zewnątrz witały nas oświetlone słońcem liście drzew i naprawdę duszno-gorące powietrze lipcowego popołudnia. Inny świat! Patrzeliśmy sobie w  nasze rozciągnięte w radosnych uśmiechach twarze i wdychaliśmy smak wolności. Już tylko chłodny powiew z wnętrza ziemi łączył nas z niezaplanowaną przygodą. I właśnie wtedy, gdy nasze oczy żegnały się z jaskinią, która chciała nas nastraszyć, z ciemnego otworu dobiegły dźwięki stawianych kroków i pojawiła się następna grupa śmiałków. No, nie czekalibyśmy zbyt długo na wybawienie!

Jednak od tej pory staram się pamiętać o zapasie światła na drogę w głąb Ziemi. Gdy następnego roku pojechaliśmy z Peciakiem odegrać się na Mylnej, każdy z nas miał po dwie latarki z zapasowymi bateriami…