Tam jeszcze nie byłem! Jak zawsze to najsilniejszy argument na wycieczkę. No i wybrałem; Mysiorowa Jama. Chodziły słuchy, ze po stworzeniu zbiornika w Świnnej Porębie zostanie zatopiona, więc trzeba się spieszyć. A że sam nie lubię jeździć, więc dokooptowałem młode pokolenie Frankiewiczów, czyli Bognę i Artura i w piątek umówiliśmy się na autobus 33 do Tychów.
Tuż przed wyjściem otrzymałem telefon od Bogny, że… autobus odjeżdża kwadrans później! A w Tychach mieliśmy 10 minut na przesiadkę. Sprawa wydawała się stracona, ale powlokłem się na przystanek, bo i tak nie było alternatywy. Na przystanku spotkałem półprzewodnika Kruczka (Bartek Cisowski), który pałał chęcią zdania egzaminu z geologii u szanownego MaćSiuduta, bo jego właśnie pragnęliśmy zaszczycić swoją obecnością. Z tymi półprzewodnikami to w ogóle jest zabawa. W przeddzień zadzwonił do mnie Kiciuś, że jedzie z nami. W piątek stwierdził, że nie ma kasy i taniej go wyniesie zdawanie przez telefon (oczywiście po 18-tej), więc podrzucił mi kartę egzaminacyjną, żeby uzyskać podpis Maćka. Cóż za ufność! A gdybym ją zgubił…
Autobus z młodymi F. Przybył, a nagabywany kierowca dał nam cień nadziei, mówiąc, że przyjeżdża w godzinie odjazdu pociągu. Niestety pociąg był szybszy. Pozwoliło to Bognie spożyć jakieś archiwalne naleśniki w barku z całkiem miłą ekspedientką… W Bielsku oczywiście okazało się, że żaden pociąg do stolicy polskiej wiary nie jedzie wcześniej niż rano, a autobus może nas dowieźć najwyżej do Andrychowa, a i to za półtorej godziny. Wykonaliśmy więc ratunkowy telefon do przyjaciela, który ofiarnie ściągnął nas z szosy wiodącej z BB na wschód. Kto to był i skąd nas zabrał jest oczywiście tajemnicą, żeby żona w/w nie musiała go strofować, że daleko jedzie (o, wygadałem się, że przyjaciel był płci męskiej…).
W samochodzie Maciej zaczął wypytywać Bartka o różne nudne sprawy o skałach i tym podobnych. Myśleliśmy, że to już wie, ale on miał wciąż nowe pytania i bardzo był dociekliwy. Na dodatek zamiast być wdzięcznym za odpowiedzi, to jeszcze kręcił nosem. Kruczek zdał w końcu, tak samo Kiciuś przez telefon okazał się przygotowany. Wieczór u Siudutów był jak zawsze bardzo miły, a w nocy i nad ranem towarzystwo się nawet powiększyło o trzy osoby (w tym jedna KraPiszanka). No bo przecież było Przedświąteczne Bacowanie z Bigosem, który dogorywał sobie w garncu, smakowicie i bezczelnie pachnąc. Nawet nie dali spróbować!
Rankiem opuściliśmy gościnne progi Siudutów, łapiąc autobus do Zagórza (nie tego bieszczadzkiego oczywiście!). Przejechaliśmy nową szosą, potem zawróciliśmy na starą i wylądowaliśmy w małej wiosce u stóp Jaroszowickiej Góry. Wszędzie widać poziom przyszłego jeziora po opuszczonych chałupach gapiących się dziurami okien. Zbiornik buduje się już tyle lat, a końca nie widać. Miejscowi powiedzieli nam, że znów odroczono budowę, bo Sejm wybrał Włocławek i Wisłę. Chyba jednak szkoda, próbowaliśmy wyobrazić sobie taflę przyszłego jeziora i całkiem nieźle to wyglądało. Na razie szliśmy sobie nasypem, który pozostał po linii kolejowej z Suchej do Wadowic. Przy jakiejś daczy dwóch smutnych powiedziało, jak dotrzeć do jaskini. A nie jest wcale tak trudno. Mysiorowa Jama i zaraz obok niej leżąca Jaskinia Lisia znajdują się na południowo-zachodnich stokach Kurczyny (410 m npm.), a właściwie na schodzącym od niej w tę stronę grzbieciku, w lesie, może ze 20 m nad terasą Skawy (trudno powiedzieć, czy jaskinie będą pod wodą zbiornika – o ile w ogóle go wybudują). Do jaskiń prowadzi ścieżka od małego strumyczka spływającego z Kurczyny na zachód, wznosząc się lekko pod górę od brzegu lasu przy Skawie, niknie przy samych otworach. Znajdują się one w odległości około 20 m od siebie, oba pod pniami drzew, Mysiorowa Jama po stronie północnej, Lisia po południowej.
Pogodę dotychczas mieliśmy śliczną – słońce i wędrujące po niebie chmury. Właśnie zaczęła się psuć, to znaczy zakropiło deszczośniegiem. Schowaliśmy plecaki za pniem drzewa i przebrani w stroje do ciorania wleźliśmy do Mysiorowej. Pochyły lejek doprowadza do ministudzienki, potem mała komora, skąd wiedzie boczny korytarzyk. Z tego miejsca można przejść górą przez mały zacisk, albo dołem przez zakrzywiony w lewo przepełzł do następnej, większej komory, a z niej do następnej za niewielkim zaciskiem. Tam znaleźliśmy księgę wejść, z której wynika, ze długość jaskini wynosi obecnie 174 m. Z komory jest parę korytarzyków, jednym można przedostać się naokoło. Jaskinia jest typowa dla fliszu – osuwiskowo-złomiskowa, komory są ładne, do 4 m wysokie i 6 m długie z wieloma całkiem dużymi piaskowcowymi głazami o gładkich ścianach. Jest to obecnie trzecia co do wielkości jaskinia w naszym terenie uprawnień (po jaskiniach Klimczoka i Ondraszka). Natomiast Jaskinia Lisia to dość głęboki pochyły lejek z licznymi Meta menardi pracowicie sporządzającymi swoje kokony. W dnie jest zacisk, ale zbyt ciasny do przejścia, ale wieje z niego wyraźnie, więc jest chyba połączenie z Mysiorową Jamą.
Po spożyciu paru łakoci przy znów rozpogodzonym niebie, narzekając na zimno (w jaskini całkiem cieplutko było) ruszyliśmy na szczyt Kurczyny w poszukiwaniu śladów grodziska. Było sporo śmieci i jakieś wykopy, ale raczej dość świeże, może archeolodzy coś kopali? Od biedy można było domyśleć się zarysu wałów. Dalej powędrowaliśmy przy pięknych widokach na zachmurzone i ciemne Beskidy (tam rozpoczynało się Bacowanie z Bigosem) oraz masywny wał Chełmu, tego od figury Świętego Onufrego, co to go można było obracać, żeby patrzył w ślad za wędrowcem i strzegł go od złego licha i zabłądzenia. Przez las zeszliśmy do zagubionej dolinki – tu domy często lokowane są na grzbietach, a przy strumyku cisza i pustkowie – dochodząc wreszcie do Strzyszowa.
Tam odebraliśmy klucze do domu mojej koleżanki z SKPG Kraków – Bożenki – i rozgościliśmy się według polecenia na kartce, przyjaźniąc się z dwoma kotami, które zachowywały się jakbyśmy byli pierwszymi ludźmi od wieków niegłaskania. Bożenka pojawiła się dopiero wieczorem, wraz z mamą, która traktowała nas, jakbyśmy byli od wieków głodzeni, futrując nas czym się dało. Poranne krokiety z barszczykiem zapamiętała zwłaszcza Bogna. W niedzielę zwiedziliśmy dwór w Stryszowie – poza stałą wystawą wnętrz dworskich była tam wystawa „Pałace i dwory Wielkopolski” i poprzednia „Pałace i dwory Ziemi Wadowickiej”. Autobus zawiózł nas z powrotem do Wadowic, a stamtąd też autobusem pojechaliśmy do Katowic.
Generalnie sympatyczna wycieczka na grudniowy czas. Na pewno wrócę na Chełm, żeby zobaczyć Onufrego. Stoi tam podobno od 1564 roku. Myślę, że poczeka…
Napisane wtorek, 4 czerwca, 2013