Artykuły środowiskowe

Moje przygody jaskiniowe – Sztuczne ognie i lasery

Tym razem powód do odwiedzenia okolic Olsztyna był szczególny – wielki pokaz ogni sztucznych i laserów, jak zapowiadały wielkie transparenty w Częstochowie, nie mówiąc o gazetach i innych publikatorach. Nie bardzo mieliśmy  ochotę na wydanie 10 nowych złotych i gniecenie się w rozentuzjazmowanym tłumie, wiec postanowiliśmy, że oglądniemy sobie całość z sąsiednich wzgórz. No i oczywiście jaskińki. Jak zawsze. Tradycyjnie zaczęliśmy od Maurycego. Grupa pomknęła szybko w ciemność nocy, nie bacząc na moje spowolnienie, powstałe z zainteresowania oświetlonymi ruinami zamku. Sam, nie do końca pewien, nie wołałem ich do czasu, aż stwierdziłem, że drogi nasze zdecydowanie powinny się rozejść. Zamek ukazywał już nam swoje tyły, a droga jeszcze bardziej zakręcała w lewo.

Cóż… Spokojnym krokiem dotarłem do wpatrzonej na zmianę w horyzont i w mało dokładną mapę gromadki.

– To kto prowadzi dalej?

– A gdzie teraz? – padło pytanie.

– Tam – wskazałem w ciemniejącą po prawej linię grzbietów, jakkby żywcem przeniesionych z  Beskidów – Tam są Sokole góry.

Stały w bezruchu, ponure jakieś, ale przy bliższym kontakcie swojskie. Tak jak człowiek niby z wierzchu mrukliwy i gburowaty, a po lepszym poznaniu stający się wiernym przyjacielem. Knieja, Puchacz, Pustelnica, obrośnięte bukowymi lasami stanowiły dziwną enklawę mroku. Ostoję.

Ruszyliśmy na przełaj przez mokrą łąkę, przy wtórze utyskiwań na krople wody przebijające się przez buty. Od trzech dni padało, dopiero dziś odsłonił się księżyc i z lekka niesamowite chmury. Wszystko jednak nasączone było wilgocią, aż nie chciało mi się myśleć, co zastaniemy w jaskiniach.

Po prawej przepływały powoli Lipówki i Biakło, jak wielkie okręty pirackie, uśpione przed kolejną wyprawą. Po łące pojawiła się mokra piaszczysta droga i piasek lepił się do podeszew jak cukier do kawałków jabłka maczanych w cukiernicy, kiedyśtam w dzieciństwie. Przed lasem wyszliśmy na właściwą ścieżkę i znów zdziwiłem się, że jesteśmy właśnie tutaj. Droga do Maurycego zawsze sprawiała mi jakąś niespodziankę. Albo się dłużyła, albo skracała, skręcała nie w tym momencie co trzeba, albo znikała, zostawiając mnie w miejscu zupełnie innym. Tym razem ja byłem górą. Znajome rozdroże, potem pagóreczki, łacha piachu pod świerkami i jasność prześwitu, znacząca koniec lasu.

Skręciliśmy w górę pod skały. Nasze szuranie było jedynym odgłosem. Z drzew od czasu do czasu padały krople wody, było chłodno, ale bezwietrznie. Maurycy powitał nas ciemnym otworem, jednako cichym i spokojnym.

Zdjąłem plecak.

– No, a teraz do domciu.

– To tu? – jak zawsze te same pytania „pierwszaków”. Reakcje bywały różne, od radości do zawodu, ale jaskinia nieodmiennie przygarniała wszystkich, którzy jej zawierzyli.

Pantalon z Piotrkiem zaczęli przebąkiwać o namiocie, który można by było postawić, gdyby nie było tak mokro. Wlazłem do środka. Nadspodziewanie sucho, o czym nie omieszkałem poinformować reszty. Po chwili połowa ludzi już myszkowała po komnatach.

I znów to przedziwne zjawisko oswajania miejsca. Wchodzisz i masz wrażenie odpychającej pustki, niegościnności. Wystarczy jednak, byś pobył chwil parę, rozłożył manele, zaczął pichcić jakieś jedzonko, a już staje się inaczej, cieplej, przytulniej, domowo.

Zorganizowaliśmy transport przez tunel wejściowy. Ja w środku, przepychający, a raczej przemieszczający plecaki w powietrzu i na lewym kolanie, w kierunku Rafała, który odbierał je dalej w głąb. Namiotowcy dali się przekonać i wkrótce jedliśmy kolację przy świecach. Co prawda obrusem była folia z plastikowych worków, a piasek zdradliwie zgrzytał w zębach od czasu do czasu, ale nie przeszkadzało nam to bardziej niż zwykle. W pewnej chwili tuż obok ucha Pantalona przeleciał nietoperz i zrobiło się już całkiem jaskiniowo.

Poszliśmy spać, rozlokowani w trzech komnatach, a właściwie w czterech, jaśli liczyć wnękę na dwa ciała w ostatniej sali. Cisza zamiast modlitwy i ciemność. Samo serce jaskini.

Śniadanie zjedliśmy na zewnątrz, popijając skąpą ilością herbatki z prymusa. Nadal było wilgotno, a czasem wilgoć ta przemieniała się w lekką mżawkę. Pod skałami ruszyliśmy w stronę Pustelnicy. Po drodze odwiedziliśmy Jaskinię Bednarka i Komarową, gdzie tliło się jeszcze nocne ognisko. Nie tylko my widać nocowaliśmy tutaj.

Nie chciałem schodzić na drogę u podnóży, więc trawersowaliśmy stoki, a potem grzbietem, wąską ścieżynką poprowadziłem nieco na północ, gdzie miałem zamiar znaleźć wejście do Urwistej. Nic z tego. Mylne jurajskie wzgórza wyprowadziły nas na manowce. Kołowaliśmy trochę, zanim nie zorientowałem się we właściwym kierunku. Pod nawisem skalnym przeczekaliśmy mocniejszy deszczyk, pocieszając się tabliczką czekolady i już bez przeszkód dobrnęliśmy do właściwych skałek.

Przy Schronisku Wschodnim powitał nas widok grupki niechlujnej młodzieży wyraźnie na haju, bo dziewczyny (jakie młode!) zaśmiewały się chorym, głupawym, histerycznym śmiechem.

– O żółci idą! – i znów ten śmiech. Oczy płaskie, nieobecne, zamglone, bez przyszłości.

Moi puszczali komentarze, ale na szczęście bez odzewu. Jak dobrze, że nie mam styczności z takim środowiskiem. Jak smutno, że ono istnieje. Przy Olsztyńskiej kolejna grupka, ale spokojniejsza. Palili tylko ogień przed wejściem. Dalej to samo, przy każdym otworze mniejsze lub większe skupiska nastolatów. Dopiero przy Koralowej odetchnąłem, widząc „normalnych” grotołazów w kombinezonach i linę niknącą w czeluści jaskini. Założyliśmy bazę w skalnym pasażu i zostawiwszy nieco podchorzałego Pantalona, poszliśmy zwiedzać okolicę.

Zerknięcie w dół przy Koralowej, przy Awenie Wszystkich Świętych rozmowa z trójką montującą zjazd i ponowna parada przed chichoczącymi narkomankami, aż do Olsztyńskiej. Wejście do BAKKu opanowane przez ekspedycję małolatów z Gliwic. Wyobraźcie sobie, że istnieje kółko speleologiczne przy szkole 22. Komu się tak chce?

Skorzystałem z chwili czasu, by pokazać moim słynny Obwarzanek w Schronisku Zachodnim. A jakże, u wylotu groty ognisko i grupka złotej młodzieży.

– Patrzcie, to tam coś jeszcze jest! – ale nawet nie ruszyli się z miejsc.

Każdy, kto zaglądał do wąskiego korytarzyka, cofał się z miejsca do tyłu. Rafał z niedowierzaniem kiwał głową.

– To można tam wejść?

– Móc – można, ale nie jest łatwo – odpowiedziałem, mając w pamięci moje zmagania z Obwarzankiem.

Tłumaczyłem, jak to było, jak należało się ustawić „flopem” i zanurkować w skalny korkociąg, potem po kolei wszyscy zaglądali doń od dołu. Zaglądnąłem jeszcze raz do wąskiego wejścia, podciągnąłem się trochę i zginając w prawo spojrzałem w ciąg kaskad. Brrr! Nigdy więcej!

Za załomem skały wisiały sobie wapienne wymiona, które potem kazałem oglądnąć następnym – Martkowi i Magdzie. Nikt jednak nie porwał się na wejście dalej. I całe szczęście.

Po chwili już nurkowaliśmy w BAKKu, nazwanym, tak od inicjałów imion i nazwisk odkrywców – B. i A. Przewłockich, B.Kopcia i K.Kościeleckiego. Wyślizgany tunelik nie przytłaczał mnie ciasnotą – wręcz przeciwnie – miałem wrażenie, że powiększył się od ostatniej mojej bytności. Nie wiadomo, czy to złudzenie, czy fakt. W każdym razie podniosło mnie to na duchu. Bez problemów przeszliśmy do drugiej komnaty. Znów stanąłem zachwycony jej wielkością i naciekami. Pamięć ludzka bywa zawodna, a moja jest tego najlepszym przykładem.

Nachyliłem się do wąskiego prześwitu. Słychać było wyraźnie głosy z Awenu Wszystkich Świętych.

– Można iść?

– Taak! – odkrzyknięto mi natychmiast.

Wcale jednak nie miałem na to ochoty. Korytarzyk wyginał się kolankiem w prawo, niezbyt przyjemnie przypominając mi, że to zacisk drugiego stopnia. Przechodziłem go już dwa razy, ale w pamięci pozostało mi to uczucie strachu, że zostanę, zaklinuję się na wieki i już nigdy nie wyjdę na powierzchnię. Głupie, ale namacalne. Rafał popędzał mnie z tyłu.

– To co? Idziesz?

– Boję się – odparłem, wycofując głowę.

– Tak ciasno?

– Luźno nie jest.

– No przecież mówiłeś, że przełaziłeś tamtędy.

– Czekaj, spróbuję jeszcze raz – podjąłem kolejną próbę pokonania nadymających się gdzieś we mnie obaw.

Wpełzłem do pasa, wygarniając sprzed siebie kamienie, niemal pieszcząc dno, jakby to mi miało go poszerzyć. No niby jest trochę miejsca, ale ten zacisk…

– Jak się szło? – krzyknąłem w stronę Awenu.

– Całkiem łatwo! Bez problemu! Chodź!

Nieznajome głosy dodały mi trochę otuchy, ale jeszcze nie byłem pewien, czy starczy mi samozaparcia.

– To czekaj, ja spróbuję – Rafał nie mógł wytrzymać, a i Martek go popędzał. Czekali w komnacie, aż się zdecyduję i doskonale ich rozumiałem.

– Idę – podjąłem decyzję.

Raz kozie śmierć, skoro mówią, że łatwo, to chyba przejdę. Żebym był tylko pewien, że da się wrócić. Do kolanka szło wspaniale, gładko. Dużo powietrza, to dobrze. Zacisk z bliska nie wyglądał aż tak tragicznie. Jak go pokonać? Prawą czy lewą ręką do przodu? Poszło prawą i to całkiem lekko, tylko raz poczułem słodki uścisk wapienia. Wyciągnąłem biodra z zacisku i już świeciły mi w twarz latarki poprzedników.

– Nieźle, rzeczywiście nie jest trudno – rzuciłem w światło, a do tyłu krzyknąłem:

– Możesz iść, jest OK!

Sapiąc, gramoliłem się z niewygodnego miejsca, stanąłem na jednej stopie i by pomóc sobie, podciągnąłem się na lewej ręce. W jednej chwili, jakby spowolniałej, ujrzałem, że głaz wielkości sporej walizki, który miał być moim oparciem rusza w moją stronę i leci – nie! – płynie na mnie nieuchronnie. Zdążyłem tylko w ostatniej chwili stanąć, opierając się prawą dłonią o ścianę, gdy przygniótł mi całe lewe podudzie. Ścisnęło i zabolało.

Wszyscy jak jeden mąż rzucili się w moją stronę.

– Nie! Spoko! Nic się nie dzieje! – powstrzymałem ich szybko, czując z ulgą, że mam luz w kostce – Zatrzymał się na szczęście na tym kamieniu. Może uda mi się samemu. Czekaj! – krzyknąłem w stronę wychylającej się z zacisku głowy Martka.

Ruszyłem stopą. Jest dobrze. Głaz ugniatał mi łydkę, ale stopa była wolna. Powoli, odpychając głaz z pomocą innych, wysupłałem ją z kamiennych kleszczy. Teraz dopiero zrobiło mi się gorąco. A gdyby tam była moja głowa? Powtórzyłem to pytanie głośno i retorycznie. Dno Awenu było zasłane głazami od zawsze i nawet nie śniło mi się, by któryś z nich mógł mi zrobić taki numer. Roztarłem kostkę – jednak będzie siniak – i sprawdziłem , czy kamienie są teraz stabilne, dopiero potem odkrzyknąłem Martkowi, że może iść.

Im dalej było od tej piekielnej chwili, tym bardziej stwierdzałem, że miałem cholerne szczęście. Ale byłoby bez sensu, gdybym akurat w ten sposób zszedł z tego świata – jest przecież tyle wspanialszych możliwości w jaskiniach, ale tak? W końcu powiedziałem sobie – no comments – i wymazałem jak tylko mogłem najdokładniej.

Za Martkiem poszedł Rafał, Magdzie też udało się pokonać BAKK i w czwórkę siedliśmy na dnie Awenu. Okazało się, że dalsze przejście w głąb jaskini, do komnaty końcowej i Mostu Herberta jest zasypane, nie wiedzieć czemu i przez kogo. Szkoda, bo nigdy tam jeszcze nie udało mi się dojść. Wejście wymagało użycia liny, a ta nie zawsze była na podorędziu. Może kiedyś jeszcze…

Wróciliśmy przez BAKK nie czekając na gliwiczan i po drodze przekazaliśmy im wiadomość, że mają szybko wyłazić. Śmiesznie wyglądała ta sztafeta okrzyków: „Tomek?”, „Czy jest tam Tomek?”, „Przekażcie Tomkowi, że ma natychmiast wychodzić, bo już wracamy”, „Jest tam Tomek?”, „Jest!”, „Przekażcie mu, że ma wyłazić”, „Dobra, doszło”, „Niech potwierdzi, że idzie”, „Idzie”, „Tomek już wychodzi”. I do tego muzyka szurania, stękania i dudniących głuchych tąpnięć.

Pantalon już się zdążył wynudzić jak mops, Andrzej z Łukaszem poganiali nas, bo czas się chylił ku rozpoczęciu imprezy, a do Olsztyna jeszcze spory kawałek. Przebraliśmy się w wyjściowe ciuchy i nawet burżujsko umyliśmy ręce w drogocennej wodzie. Zaglądnęliśmy jeszcze do leja Awenu Zygmunta i popędziliśmy w dół, w stronę północy.

Po drodze widać było na każdej wystającej skałce sylwetki ludzkie. Nad zamkiem krążył samolot i wypluwał co jakiś czas spadochroniarzy, aż w pewnym momencie wysypało się ich całe mnóstwo. Obserwowaliśmy ich akrobacje – karuzele, huśtawki, a nawet salta. Olsztyn przywitał nas tłumami ludzi i zgiełkiem tu niespotykanym. Mieliśmy zostawić wiadomość przy księgarni, ale jej nawet widać nie było spod ciżby gawiedzi. W zeszłym roku było podobno sto tysięcy widzów, ciekawe ile dziś się zbierze. Wpadliśmy do sklepu na oranżadę („tylko do kubeczków, butelek nie wydajemy”- no pewnie, jeszcze by się pozabijali) oraz drożdżówki i popędzani wściekle przez chłopaków, chcących zostawić przy nas plecaki, pognaliśmy przez tłuszczę w kierunku Towarnych.

Już po chwili resztki naszych nadziei zostały brutalnie rozwiane. Poza rzeką ludzi, płynącą asfaltem widać było dosłownie oblepione postaciami znajome skałki. Nie ma co marzyć o noclegu w jaskini. Na pewno już są amatorzy bezpłatnych noclegów. I co teraz?. Było mi trochę nieszczególnie, bo to był w końcu mój pomysł, ale nie doceniłem samej imprezy. Teraz to było oczywiste, że nie mieliśmy najmniejszych szans – być może w Maurycym, ale stamtąd nie dość, że nie widać niczego, to i powrót byłby trudny. W moim wariancie przewidywałem odwrót koleją z Kusiąt, na autobusy nie chciałem liczyć. Co prawda w bezpłatnym wydaniu „Wyborczej” przeczytałem, że podstawione będzie 70 (!) wozów, ale ta ciżba mnie przerażała. Tak, to najlepsze określenie stanu mej duszy. Byłem przerażony tą ilością ludzi. Nigdy nie było ich tu tyle. Z rozrzewnieniem wspominałem zimowe albo jesienne wyprawy, gdy na sennym olsztyńskim rynku nie było nikogo – tylko w knajpie na rogu kilku lokalnych rezydentów.

Szedłem w kierunku skałek bez konceptu, co począć dalej. Zaczęliśmy rozważać sytuację, wyszło na to, że Pantalon z Piotrem zostaną na pierwszej skałce i rozbiją swój namiot – nie będą osamotnieni – wokół aż gęsto było od biwaków, pikników i siedzących w grupkach ludzi. Chłopcy pójdą pod scenę, a my – Rafał z Magdą, Martek i ja – zeksplorujemy jaskinie i zastanowimy się, co potem.

Okrążyliśmy drugie wzgórze i od strony młodnika zaczęliśmy podchodzić pod skałki. Było całkiem cicho, jak na dziś. Pod nawisem leżało kilka plecaków, a obok, po lewej czerniał duży otwór Jaskini Niedźwiedziej. Rzuciliśmy swe ciężary na trawę i zagłębiliśmy się w ciemność. W środku na szczęście nie było nikogo, za to wyraźne ślady po niezbyt wychowanych wizytatorach. Na balkonach we wschodniej części, gdzie, miałem nadzieję, uda się wykrzesać jakiś nocleg, ktoś urządził sobie ubikację. Otrząsnąłem się z obrzydzeniem i humor mi się zwarzył do końca. Pokazałem jednak reszcie pozostałe korytarzyki i wpuściłem ich do zachodniej komnaty.

Sam wpełzłem w korytarzyk, łączący Niedźwiedzią z Dzwonnicą. Stare wyzwanie. Tu właśnie przyzwyczajałem, się do bliskości skały, do jej chłodnych, ciasnych objęć, tu kiełznałem swój strach. Lubiłem leżeć w ciemności, oddychając spokojnie, pełną piersią, słuchając jaskiniowej ciszy. Zawsze potem dziwiłem się, że nad plecami mam jeszcze tyle miejsca, choć wydawało się, że jestem wklinowany na całego. Tę lekcję przekazuję zawsze nowicjuszom. Zwykle pomaga.

Teraz też odnajdywałem znajome zakątki, w prawo ten wąski, który kiedyś raz przeszedłem, na wprost droga do jeziorka. Było oczywiście, jak zawsze, teraz nawet większe po tych deszczach. W środku pyszniła się, szczerząc poszarpane brzegi, puszka po mielonce, jak gdyby strzegła przejścia przed tymi, którym niestraszna wilgoć. Ja jednak nie zamierzałem taplać się w wodzie i wróciłem do drugiego przejścia. Szeroko, ale bardzo nisko. Wpełzłem trochę dalej, ale przygniótł mnie strop. Zobaczyłem jeszcze tylko zakręt i wycofałem się. Chyba tyle na dziś – pomyślałem – i tak dobrze, że BAKK mnie puścił.

Zawróciłem nie bez trudności. Reszta właśnie przechodziła z powrotem, światła ich latarek migotały w oddali, wyrażnie słyszałem ich głosy.

– Radek! Gdzie jesteś?

– Tutaj! – odkrzyknąłem, z satysfakcją przytłumiając głos.

– Gdzie?

– Tuu!

– On musi być gdzieś blisko – głos Rafała dochodził jak ze studni.

Nie musieli długo szukać. Dołączyli do mnie i tak sobie leżeliśmy. Pokazałem im jeziorko z konserwą – musieliśmy się wymijać jak robaki w tych wąskich korytarzykach. Śmiesznie by było, gdyby ludzie tak właśnie sobie żyli. Taka populacja płaszczaków (nie mylić z paszczakami). Swoją drogą, ciekawe, jakie wrażenia mają krety, które jeszcze przecież kopią przed sobą korytarze w ziemi. Im to dopiero musi być ciasno.

Wyleźliśmy na zewnątrz i poprowadziłem ich do ukrytego wejścia do Dzwonnicy. Z góry schodziła parka młodych z latarkami, jak się okazało też z apetytami na jaskinie. Aż dziwne, biorąc pod uwagę dzisiejsze sztuczne ognie.

Podczas gdy my zagłębialiśmy się w niewygodne wrota Dzwonnicy, oni polecieli zdobywać ją właśnie tym wąskim przełazem. Minąłem kałużę z puszką i zaczekałem na nich przy otworze. Zaglądnąłem w wygięty nieco korytarzyk i wygarnąłem kilka kamieni. Z tej strony też wąsko.

Po chwili głosy, potem buty dziewczyny, najwyraźniej atakującej w pozycji na plecach. Twarzą do stropu i nogami do przodu – hmmm.. – pozycja nieboszczyka. Ciekawe jak sobie da radę w końcowym syfoniku? Powierzgała trochę, ale przeszła. Przeszła! Zaraz za nią chłopak, jak się okazało – brat, ale ten miał więcej problemów z racji słuszniejszego wzrostu. Już chciał się wycofywać, gdy siostra bezceremonialnie chwyciła go za nogi i pociągnęła do siebie. Pomogłem jej i w ogólnej wesołości ukazała się twarz zdobywcy.

– Czekajcie, prawie cała koszula mi się zrolowała na plecach. Już myślałem, że nie dam rady.

– No i widzisz, że dałeś!

Całą szóstką poszliśmy dalej, przez kolejne zakręty białego od mleka wapiennego korytarza, przez komnatę, gdzie kiedyś spaliśmy w trójkę z Pumą i Palolem…

– Słuchajcie! Chcecie posłuchać, jak to było z Pumą? Tu właśnie mieliśmy nasze posłanko – kontynuowałem, nie czekając na potwierdzenie – i wtedy..

– Tu? – zdziwiła się Magda – na tych kamieniach?

– Mieliśmy jeden dmuchany materac – Pumy zresztą – i ułożyliśmy go w poprzek, reszta ciała jakoś się wyspała na karimacie, pod głowami były plecaki, ale to nie o to chodzi. Wyobraźcie sobie biednego Pumę, który, jak to się mówi, „przegrał walkę z pęcherzem” i musiał wracać przez te wszystkie korytarze i ciasne wyjście na zewnątrz, no bo przecież w jaskini lać nie wolno. Nic to, chyba za dużo pił tego dnia, bo jeszcze dwa razy wypełzał. Starał się nas namówić, ale byliśmy twardzi, nie chciało się wychodzić z ciepłego śpiworka no i biegał w te i we wte sam jak rzeczywiście kot z pęcherzem!

Parsknęli śmiechem, jakby widok Pumy urealnił się przed ich oczami. Doszliśmy do końca, korytarz zwężał się tak, że tylko jedna osoba mogła zapuścić tam wzrok. Warto było! Czekało na nas miniaturowe jeziorko z kolumienkami i stalaktytami odbijającymi się w wodzie – grota krasnoludków – a może Grota Krasnoludków? Taką będzie miała dla mnie nazwę od dziś.

Powoli ruszyliśmy z powrotem. Przy łączniku zatrzymałem się niezdecydowanie.

– Może mnie się też uda? – mruknąłem, na klęczkach wpatrując się w nierówne dno i sufit tunelu.

– Pewnie, ale od tej strony trudniej – rzekła dziewczyna, poprawiając blond włosy – najlepiej na plecach.

– Ja chyba jednak spróbuję tradycyjnie na brzuchu. – powoli wsuwałem się w cieśń, z jedną ręką w przodzie, uważnie badając sytuację wszystkimi dostępnymi receptorami. Nie było tak strasznie – w końcu nie mogło być, skoro oni przeszli; ja też kiedyś tędy pełzałem – objechałem się w myślach. Jeszcze parę ruchów robaczkowych i już skręcałem w prawo, w szerszy korytarz, łączący się z następnym, który był mi już dobrze znany. Zwycięstwo!!!

Za mną przeszli wszyscy i tak pokonaliśmy jaskinię.

A potem była kolacyjka już przy gwiazdach i ciągnące tabuny ludzi z Kusiąt. Chyba cała wieś wyruszyła na pokazy. Żartowaliśmy, że to doskonały czas na złodziei, jeśli któryś oczywiście mógłby się oprzeć laserowym obrazom na niebie.

A te rzeczywiście były wspaniałe. Siedzieliśmy na karimatach, oparci o skałkę, grzejąc się pod rozpostartym śpiworem i pojadając czekoladę. Wszystko na miejscu! Wiatr zawiewał z boku, gwiazdy ustępowały miejsca kolejnym wybuchom fajerwerków, a Rafał co rusz trzaskał aparatem, dopingowany przez Magdę. Muzyka Vangelisa płynęła od strony zamku, ten okrywał się kolejnymi kolorami, a potem rozpalona do białości lawa pokryła jego mury i przelała się w stronę widowni.